Polak na orbicieMarta Grzywacz
Syn ojczyzny Kopernika przebywał w kosmosie, to jest wspaniałe, tym można się szczycić - pierwszy sekretarz KC KPZR Leonid Breżniew nie krył satysfakcji, gdy witał na Kremlu załogę statku kosmicznego Sojuz 30. Jego słowa dotyczyły Mirosława Hermaszewskiego, pierwszego i jak dotąd jedynego Polaka, który poleciał w kosmos.
Na Kosmodrom Bajkonur dotarli 14 dni przed startem. Od tej chwili mogli się poruszać tylko po wyznaczonych rewirach - pomiędzy wspólnym apartamentem, kuchnią, laboratorium i salą treningową, gdzie ćwiczyli głównie przystosowanie aparatu równowagi i układu sercowo-naczyniowego do stanu nieważkości. Coraz trudniej zasypiali na łóżkach bez poduszek, nachylonych w stronę głowy pod kątem 4,5, a potem 7 stopni, ale długotrwałe treningi na znienawidzonym przez kosmonautów krześle obrotowym przebiegały bez sensacji. Cały czas towarzyszył im lekarz. Dostali zakaz kąpieli w basenie i gry w tenisa, a obecność innych osób ograniczono do minimum.
Dwa dni przed startem komisja państwowa ZSRR uroczyście przydzieliła załodze w składzie Piotr Klimuk i Mirosław Hermaszewski zadanie lotu w kosmos. Ich dublerzy, Zenon Jankowski i Walerij Kubasow, stali obok ze smutnymi minami. Piotr Klimuk, radziecki dowódca lotu, podziękował za zaufanie, a Hermaszewski mówił o wdzięczności dla lekarzy, przyjaźni polsko-radzieckiej i pozdrowił rodaków w kraju.
Pajdiom!
W dniu startu Hermaszewskiego obudził lekarz, sprawdzając mu puls i ciśnienie krwi. Wynosiło 120/70 uderzeń, więc polski pilot usłyszał uspokajające: "Możesz lecieć". Ponieważ obaj z Klimukiem dostali zgodę, żeby zabrać ze sobą w kosmos parę "drobiazgów", których waga nie przekroczy 2,5 kg, Hermaszewski spakował zdjęcia najbliższych, pocztówki dźwiękowe, małe biało-czerwone flagi, maskotki od córki, prezenty dla żony i dzieci, pamiątki filatelistyczne i miniaturowy tomik "Pana Tadeusza", który parę lat później podarował Janowi Pawłowi II.
Na śniadanie zjedli twaróg, gotowany ryż i miód, lekarz zrobił im lewatywę, a dowództwo wzniosło toast za powodzenie misji. Przed wyjściem z hotelu zgodnie z tradycją Bajkonuru musieli obejrzeć film "Białe słońce pustyni" (radziecka komedia z 1970 r.), a na drzwiach hotelu zostawić autografy. Wychodząc, dopisali jeszcze aktualną datę - 27 czerwca 1978 r. Na miejsce startu zawiózł ich klimatyzowany autobus z dwiema kabinami przedzielonymi szybą. Kierowca, czując wiszące w powietrzu napięcie, puścił animowaną bajkę "Wilk i zając".
W budynku technicznym przebrali się w kombinezony, Hermaszewskiego coś uciskało pod kolanem, ale się nie przyznał, zrobił dobrą minę i wyszedł do ostatnich pożegnań. Za szybą stała m.in. polska delegacja z gen. Wojciechem Jaruzelskim. I sekretarz PZPR Edward Gierek pożegnał go jeszcze w kraju: "Niech to się kulka" - życzył po śląsku.
Idąc z budynku technicznego do rakiety Sojuz 30, która miała 50 m wysokości i 20 silników o sile ciągu 20 ton (200 kiloniutonów) każdy, Hermaszewski poczuł, że po plecach spływa mu strużka potu.
Dwie godziny przed startem piloci usadowili się w fotelach, sprawdzili przyrządy i hermetyczność skafandrów. Tuż przed startem obsługa puściła im "Kolorowe jarmarki" Maryli Rodowicz i "Nadieżdę" Anny German - ulubioną piosenkę wszystkich kosmonautów. Zanim German przestała śpiewać, zaczęło się odliczanie. Hermaszewski czuł narastające wibracje i łoskot, który przerodził się w rozdzierający huk. Wreszcie padła komenda: "Pajdiom!".
Zegary wskazywały dokładnie godz. 16.27 i 21 sekund czasu moskiewskiego.
Stacja kosmiczna Mir. Przetrwała pożar, kolizję oraz upadek komunizmu
Kto pierwszy poleci?
Mirosław Hermaszewski poleciał w kosmos na orbitę okołoziemską dzięki radzieckiemu programowi "Interkosmos", który powstał w 1967 r. i zakładał podbój przestrzeni kosmicznej z udziałem państw bloku wschodniego: Bułgarii, Czechosłowacji, Kuby, Mongolii, NRD, Polski, Rumunii i Węgier (później dołączyły także Francja, USA i Szwecja).
ZSRR miał dostarczyć rakiety nośne, które startowałyby z radzieckich kosmodromów, a pozostałe państwa - aparaturę badawczą i satelity. W składzie każdej misji mieli się znaleźć: kosmonauta z ZSRR jako dowódca i pilot z zaprzyjaźnionego kraju jako badacz. Początkowo program obejmował cztery dziedziny badań: fizykę kosmiczną, meteorologię, łączność oraz biologię i medycynę kosmiczną, a potem także teledetekcję, czyli fotografowanie wybranych rejonów Ziemi wielospektralną kamerą.
W 1976 r. doszło do sporu o to, który z zaprzyjaźnionych krajów - NRD, Czechosłowacja czy Polska - pierwszy wyśle swojego pilota w kosmos. Najsłabszą kartę przetargową mieli Niemcy ze względu na II wojnę światową. Polska, największy kraj satelicki ZSRR, i Czechosłowacja przodująca w programach badawczych "Interkosmosu", miały równe szanse, ale wygrali Czesi. W rezultacie Polska została czwartym po ZSRR, USA i Czechosłowacji krajem, który wysłał człowieka w kosmos.
Krótki poradnik, jak zostać astronautą
Kłody pod nogi
Losy misji Hermaszewskiego ważyły się niemal do końca. Kilka miesięcy przed startem radzieckie organy wojskowe i kancelarie konstrukcyjne zaczęły się spierać, czy lecieć ma załoga "wojskowa", czyli Klimuk i Hermaszewski, czy "cywilna" - Kubasow i Jankowski. Doszło do absurdalnej sytuacji - próbując wyeliminować Hermaszewskiego z gry, stwierdzono, że ma chore migdały. Były zdrowe, ale Hermaszewski musiał się zgodzić na ich wycięcie.
Wkrótce potem jeden z lekarzy przybyłych z Moskwy stwierdził, że słyszy w jego sercu szmery. Znajoma pielęgniarka po kryjomu informowała polskiego pilota o wynikach badań krwi, więc wiedział, że oficjalne dane lekarzy są zafałszowane. Ci jednak nie dawali za wygraną i orzekli wadę zastawki serca, ale że dziesiątki poprzednich wyników badań jej nie potwierdziły, i ta intryga się nie powiodła.
Doszło nawet do tego, że szef szkolenia kosmonautów gen. Aleksiej Leonow przydzielił Hermaszewskiemu ochronę - po wizycie w szpitalu u polskiego pilota jakiegoś dziwnego człowieka pytającego, czy śnią mu się węże i skaczące małpy, w sąsiednim pokoju zaczęło nocować dwóch instruktorów lotu. Zupełnie zdrowy Hermaszewski przeleżał w szpitalu kilka tygodni, ale to nie oznaczało końca kłopotów, bo podczas ostatnich egzaminów zadano mu 42 nadprogramowe pytania. Odpowiedział na nie celująco, co główny przeciwnik Hermaszewskiego, generalny konstruktor Walentin Głuszko skwitował: - U Mirosława wszystkie oceny jednakowe, aż nieprzyjemnie się na to patrzy. Mieć dobre oceny to za mało, by zostać kosmonautą.
A jednak się udało.
Pajechali! - czyli kosmos zdobyty
Cudownie ocalony
Kładli się na plecach, a mnie zmuszali do zajęcia pozycji na ich podkurczonych nogach, skąd siłą swych mięśni wypychali mnie w górę. Płacząc, godziłem się być pociskiem. Po "starcie" świat wirował, lot był krótki, a lądowanie twarde - wspomina Hermaszewski w autobiografii "Ciężar nieważkości" dziecięce zabawy ze starszym bratem i jego kolegami, którzy podczas wakacji w 1948 r. chcieli wysłać młodszego i słabszego Mirka na Księżyc. Po trzech lotach i trzech upadkach wylądował we wrocławskim szpitalu ze złamaną ręką. W drodze do Wrocławia po raz pierwszy w życiu zobaczył samolot.
Roman i Kamila - rodzice Mirosława - pobrali się w latach 20. XX w. w wołyńskiej wsi Lipniki na Kresach. Żyli dostatnio, bo stawiali na nowoczesność, na ich polach pracowała nawet kosiarka. Spokojne życie skończyło się w nocy z 25 na 26 marca 1943 r., kiedy do Lipnik wpadły hordy banderowców i urządziły rzeź. Starsze z siedmiorga rodzeństwa i ojciec walczyli w oddziałach samoobrony, młodsi uciekli z matką, która niosła na rękach półtorarocznego Mirosława. Dopadło ją czterech Ukraińców, jeden do niej strzelił - kula otarła się o skroń kobiety i rozerwała jej ucho. Kamila upadła, a kiedy odzyskała przytomność, w szoku zaczęła biec przed siebie. Zatrzymała się 6 km dalej, we wsi Białka, i dopiero tam zorientowała się, że nie ma dziecka. Chciała wracać, ale siłą ją powstrzymano.
Rano w Lipnikach domy były spalone, wokół leżeli ludzie bez głów i kończyn, poprzekłuwani widłami - zginęły 182 osoby. Gdy Roman Hermaszewski z oddziałem obrońców oceniał straty, zobaczył znajomy koc, a w nim najmłodszego syna, który cudem przeżył. Ojciec Mirka zginął od banderowskiej kuli parę miesięcy później.
W 1945 r. Kamila Hermaszewska z siódemką dzieci wyjechała na Ziemie Odzyskane, do Wołowa pod Wrocław.
Mizerota w samolocie
Na początku lat 50. rodzina Hermaszewskich cieszyła się z sukcesów Władysława, starszego brata Mirka, prymusa Szkoły Lotniczej w Dęblinie. Pisały o nim gazety, a dzieci uczyły się z czytanki "Jak mały Władzio został pilotem". Władze zmieniły mu nieco biografię - według nowej jego ojca zamordowali za współpracę z radzieckimi partyzantami faszyści, a nie Ukraińcy.
Mirosław też chciał zostać lotnikiem. W liceum wyżywał się w konstruowaniu modeli samolotów, w końcu zaczął latać szybowcem. Do wojska go jednak nie przyjęli, bo był zbyt wątły i słaby. Kiedy mówił, że lata szybowcem, tylko się śmiali.
Nie poddał się, złożył podanie do Szkoły Orląt w Dęblinie, które Aeroklub Wrocławski poparł, ale pilot szybowca musiał najpierw przejść weryfikację w Wojskowym Instytucie Medycyny Lotniczej. Okazał się świetny z teorii i znakomity w sporcie. 1500 m pokonał z najlepszym czasem, choć biegł boso, bo nie stać go było na trampki. Komisja kwalifikacyjna patrzyła zdumiona na krwawe ślady stóp młodego adepta lotnictwa, który jeszcze dwa tygodnie później wyjmował z nich kawałki żużla. Dostał się na kurs pilotów do Lisich Kątów koło Grudziądza, gdzie jego pasją stały się loty akrobacyjne.
13 listopada 1961 r. z licencją pilota szybowcowego i uprawnieniami pilota samolotowego przekroczył bramę Szkoły Orląt w Dęblinie. Trzy lata później, latając migami, potrafił już "walczyć w powietrzu i skutecznie atakować cele naziemne". Tak jak brat szkołę skończył jako prymus.
Tortury w Gwiezdnym Miasteczku
W 1966 r. miał 37 lat i stopień majora, gdy został wytypowany jako jeden z najlepszych pilotów "naddźwiękowych" do testowania nowego sprzętu, który - jak można było przeczytać w tajnym szyfrogramie - "lata bardzo daleko, bardzo szybko i bardzo wysoko". W Wojskowym Instytucie Medycyny Lotniczej w Warszawie badaniom poddano 72 kandydatów. Lekarze musieli wskazać tych, którzy mieli szczególne predyspozycje psychofizyczne, wyjątkową odporność na stres, wysoką tolerancję na niedotlenienie i przyspieszenia. Jeden z testów polegał na pokonywaniu górskich szlaków na czas, Hermaszewski biegł tak szybko, że za plecami słyszał przekleństwa turystów. Trzech górali - zawodowych przewodników górskich - nie wytrzymało tempa i zrezygnowało z pracy z pilotami.
Pięciu najlepszych pilotów poleciało do Gwiezdnego Miasteczka, 40 km od Moskwy, gdzie zajęli się nimi radzieccy lekarze i naukowcy. Mieli wybrać kandydata do lotu w kosmos i jego dublera. Codzienne wielogodzinne treningi i badania na symulatorach lotu statkiem kosmicznym, symulatorach stacji orbitalnej, wirówkach i orientatorach gwiezdnych trwały prawie dwa lata. Hermaszewski znosił potworne przeciążenia i ból, pił dziwne mikstury, podczas niektórych testów mdlał i wymiotował. Każde psychiczne wahnięcie nastroju mogło się okazać dyskwalifikujące.
Do tego dochodziły zajęcia teoretyczne z astronomii, astronawigacji, medycyny i psychologii kosmicznej, matematyki i dynamiki lotu, konstrukcji rakiety i stacji orbitalnej, techniki startu i lądowania, a także - zdaniem polskiego pilota najtrudniejsze - z teorii lotu kosmicznego. Hermaszewskiego od czasu do czasu odwiedzała żona z dziećmi.
Rok po przyjeździe "krawcy" z Gwiezdnego Miasteczka pobrali mu miarę na skafander, a "rzeźbiarze" zrobili fotel na wymiar. Został zawieszony pod sufitem na specjalnym wyciągu, a potem zanurzony w wannie z gipsem. Kiedy fotel był gotowy, czuł się w nim jak na poduszkach z puchu.
"Chyba jest źle. O Boże!!!"
Wzrastające przeciążenie coraz mocniej wciska w fotel i utrudnia oddychanie, łapię powietrze haustami (...). Na piersiach i krtani czuję potworny nacisk. Wszystko wokół wibruje, głos też. Nie mogę odczytać wskazań. Chyba jest źle. O Boże!!! 118. sekunda lotu - słyszę suchy trzask. Znika przeciążenie, gwałtownie rzuca nas do przodu, pasy mocujące wpijają się w ciało. Koniec jazdy, myślę. Szkoda. Patrzę na planszet - sygnalizator "Awaria" nie zaświecił się. Klimuk spokojnie melduje o oddzieleniu I stopnia. (...) Zbliża się 157. sekunda. Nagle słychać głuchy, ale potężny ryk. To znak, że pozbyliśmy się niepotrzebnej już rakietowej wieży ratowniczej. Cztery sekundy później słychać wybuchy, wstrząs i jakby zgrzyt rozdzieranej blachy. (...) Odeszła 3,5-tonowa osłona balistyczna. Wnętrze rozjaśnia się, słońce pada na tablicę przyrządów. Rzucam przez radio: "Wpadł zajączek słońca " - opisywał pierwsze chwile lotu Hermaszewski.
Ziemię okrążyli w ciągu 90 minut, 80 sekund trwał lot nad Polską, z Wrocławia do Warszawy - 40 sekund. Aż 16 razy w ciągu doby obserwowali wschód słońca, kosmiczna noc trwała tylko 33 minuty.
Hermaszewski w obawie przed torsjami nie wykonywał gwałtownych ruchów, ale i tak czuł, jakby znajdował się w pozycji głową w dół. Obaj z Klimukiem jedli niewiele, żeby nie przeciążać żołądka. Poza tym pokarm nie zawsze trafiał tam, gdzie powinien, bywało, że trzeba go było łapać, kiedy przepływał obok. Spali przypięci pasami.
Na obiad bigos, na kolację koniak
Drugiego dnia Sojuz 30 połączył się ze stacją orbitalną Salut 6. Podczas wspólnego obiadu Hermaszewskiego wywołała Ziemia: "Na osi +y, szafka nr 7, sektor B, opakowanie 42 - to dla ciebie". W środku była paczka z polskim bigosem. Ale podczas kolacji to on miał dla kolegów niespodziankę - w tubkach po leku na mdłości przemycił koniak. Wznieśli toast za powodzenie misji.
Przez kolejne dni Hermaszewski i Klimuk zrobili kilkadziesiąt eksperymentów przygotowanych przez polskie i radzieckie ośrodki naukowe - medyczno-biologicznych, geofizycznych i technologicznych, a także zdjęcia, filmy i telereportaże na tematy naukowe. Polski pilot, obserwując doświadczenia kolegów, stwierdził, że grzyby w warunkach nieważkości rosną we wszystkich kierunkach, czapeczkami w dół, kompletnie zdeformowane.
Pewnej nocy dostrzegł kilka jasnych punktów, które oblatywały stację. Obaj z Klimukiem, czując się nieswojo, zapytali Ziemię, czy widać stamtąd jakieś obiekty. Widzicie ich siedem? - zapytali z Ziemi. Tak, siedem. No to nie martwcie się, to pojemniki z odchodami, które wczoraj Mirosław z Saszą odstrzelili w kosmos.
Podczas lotu Hermaszewski z zapałem fotografował Ziemię: małe białe chmury, które okazały się górami lodowymi niedaleko Nowej Fundlandii, o które rozbił się słynny "Titanic", setki punktowych ogni z rafinerii w rejonie Eufratu i Tygrysu, bezkresny Tybet, wulkany Kamczatki, Wielki Kanion Kolorado.
Pili dużo wody, którą odzyskiwali dzięki systemowi regeneracji z wydychanego powietrza i z wilgotnych po myciu ręczników. Dla świeżości konserwowana była jonami srebra. Ktoś zauważył, że woda święcona stoi w cerkwi długo i się nie psuje. Próbka wykazała, że zawiera jony srebra, tyle że nikt nie wiedział, jak się tam dostały. Służby poddały cerkiew obserwacji i po tygodniu zagadkę rozwiązano - pop, święcąc wodę, zanurzał w niej srebrny łańcuch.
Obcy z kosmosu
Po 126 okrążeniach Ziemi i ośmiu dniach w kosmosie Sojuz 30 oddzielił się od stacji Salut 6 i rozpoczął lot powrotny. Zbliżali się do Ziemi z prędkością 8 km/s. Po wejściu w atmosferę wokół kapsuły lądowniczej pojawiły się płomienie, przeciążenie utrudniało oddychanie. Czułem, że moje ciało spłaszcza się, łapaliśmy powietrze - podobnie jak topielcy - haustami, jakby na zapas (...) łączność radiowa została przerwana (...). Z prędkością 35 machów wdzieraliśmy się w przestrzeń atmosfery, która broniąc Ziemi, traktowała nas jak obcych. Przeciążeniem chciała nas zdruzgotać, a temperaturą spopielić - opisywał Hermaszewski .
5 lipca 1978 r. o godz. 6.31 wylądowali na kazachskim stepie, 300 km na zachód od Astany. Spadochrony zadziałały bez zarzutu, ale prasowe informacje o miękkim lądowaniu Hermaszewski potraktował z przymrużeniem oka. Kapsuła po prostu trzepnęła o ziemię i przekoziołkowała. Ludzie z grupy poszukiwawczo-ratunkowej pojawili się błyskawicznie, a obok nich dziennikarze i fotoreporterzy. Ktoś zaproponował, że potrzyma Hermaszewskiemu worek. Zgodził się i część zawartości już nigdy do niego nie wróciła - w tym osobiste zdjęcia i notatki.
Następnego dnia rano odbierali na Kremlu gratulacje, a wieczorem tańczyli na balu z Walą Gagarin, żoną Jurija Gagarina, i jedyną kobietą kosmonautką Walentyną Tierieszkową.
Po powrocie do Polski Hermaszewskiemu początkowo towarzyszyła euforia, tym razem to on stał się bohaterem szkolnych czytanek. Odbierał gratulacje, odznaczenia państwowe, wyróżnienia, dostał samochód - poloneza, Klimuk czarną wołgę. Ale po przełomie w 1989 r. klimat wokół pierwszego polskiego kosmonauty nagle się zmienił. Niektórzy politycy twierdzili nawet, że należy odebrać mu stopień generała i pozbawić emerytury (m.in. za przystąpienie w stanie wojennym do Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego). Stanisław Lem napisał wtedy: Gdyby Hermaszewskiego na orbitę wyniosła rakieta francuska czy amerykańska, to na pewno mielibyście do niego więcej sympatii.
Korzystałam z biografii Mirosława Hermaszewskiego "Ciężar nieważkości"
Wideo "Ale Historia" to najciekawsze fakty, ciekawostki i intrygujące smaczki minionych wieków i lat. To opowieść o naszych przodkach, a więc i o nas samych, która pozwala lepiej zrozumieć świat, jego kulturę i naszą własną mentalność. Zafascynuj się przeszłością, by lepiej zrozumieć teraźniejszość!
http://wyborcza.pl/alehistoria/1,147626 ... bicie.htmlMirosław Hermaszewski (po prawej) i dowódca załogi Piotr Klimuk. Kosmonauci zaprzyjaźnili się, byli rówieśnikami i wiele ich łączyło - stracili ojców w czasie wojny i pochodzili z wielodzietnych rodzin. Hermaszewski żartował, że nawet ich żony urodziły się specjalnie... (Fot. EAST NEWS / LASKI DIFFUSION)